Wpatruję
się jeszcze kilkanaście sekund w tablicę, wodzę wzrokiem po całych drzwiach.
Mijają sekundy, czy minuty? Słyszę bicie swojego serca. Chyba serca. Może to
mój głośny oddech? Dlaczego jest mi tak bardzo niedobrze? Dlaczego mam
wrażenie, że zaraz upadnę. Że nie uda mi się już wstać?
Potrząsam
głową, by wybudzić się z tego „zawieszenia”. Ona może w każdej chwili umrzeć! Patrzę na swoje dłonie, chociaż
nie mam pojęcia, dlaczego to robię. Przygryzam wargę. Skup się!
Słyszę…
Pikanie? Co tak bardzo nie może dać
mi teraz spokoju? Przecież mój telefon nigdy nie wydawał takich dźwięków…
Wkładam rękę do kieszeni, z której wydobywają się odgłosy. Palcami natrafiam na
dość mały przedmiot, który nieznośnie się trzęsie. Pager! Ten felerny pager
musi odzywać się właśnie teraz! Przysuwam urządzenie do twarzy z wielką
nadzieją, że coś po prostu się zepsuło.
To
żart, prawda? Informacje, które mi się tu wyświetlają nie mogą być prawdziwe!
Masz: 5 nowych wiadomości
Proszę,
niech to będzie jakiś spanikowany staruszek, który zapomniał, gdzie położył
swoje kapcie… I z tej paniki zostawia pięć wiadomości…
Oczywiście,
że nie. Przekonuję się o tym, gdy otwieram każdą z nich po kolei.
Avi, potrzebuję Cię, szybko. - Tato
Avriel, jesteś moją jedyną nadzieją - mama
phoenix musiz uratowac nas - john sween
nie zaostałomi wiele czasu, RATUJ - Anette Smith
lepiej po nia pszyjdz szybko - ratuj cassidy
Nie
możliwe. Na pewno nie. Jak? Jakim sposobem w jednym momencie potrzebuje mnie
sześć tak ważnych osób?! Ktoś chce doprowadzić mnie do załamania? Co mam robić?
Może wszystkie te wiadomości są fałszywe, wysłane przez jedną osobę, która
najwidoczniej chce mojej śmierci umysłowej…?
Nie.
Dodano pięć nowych lokalizacji.
Nie.
Każde
wysłane z innego miejsca. Z tego, co widzę - bardzo innego miejsca - mam wrażenie, że ktoś specjalnie rozrzucił
to wszystko po całym mieście.
A
co jeśli są prawdziwe? Nie mogę zaryzykować, w końcu to aż pięć osób!
Avi, błagam, mam nadzieję, że słyszysz. Nie jest
dobrze. Mają mnie, boję się, że długo już nie wytrzymam. RATUJ!
Głos
Sophie. To na pewno był głos Sophie.
Ale jestem pewien, że to nie możliwe, by była na tyle blisko mnie, żebym mógł
to usłyszeć…
Zaraz.
Przecież ja to słyszałem w myślach. W
myślach! Ona przesyła mi wiadomości w
myślach! A ja to słyszę!
Czy
też tak potrafię…?
Nie
ważne. Ona potrzebuje pomocy! Oni też. Muszę uratować wszystkich, i to jak
najszybciej. Tylko od kogo zacząć? Myślę, że Sophie muszę zająć się na końcu.
Przecież nie otworzę tych drzwi od tak.
Bądź silna.
*****
Sześć
osób, bardzo mało czasu. Nie mogę teraz się martwić lub zastanawiać nad tym,
dlaczego właśnie mi musiało się to wszystko przytrafić. Najważniejsze jest
rozwiązanie tego wszystkiego, po co przejmować się przyczyną, gdy i tak
wiadomo, że nie da się jej cofnąć?
Jeszcze
raz przeglądam wszystkie lokalizacje zapisane ostatnio na urządzeniu. Zacząć od
osób, które są dla mnie najważniejsze, czy od tych, które są najbliżej? Chyba
lepszą opcją będzie jednak to drugie - pójdzie mi wtedy znacznie szybciej. W
pamięci próbuję sobie mniej więcej logicznie ustalić odpowiednią kolejność.
Moja lista wygląda następująco:
1.
Cassidy (cieszę
się, że jest najbliżej mnie)
2.
Mama
3.
John Sween
4.
Anette Smith (mam
nadzieję, że będzie się trzymać aż do mojego przybycia)
5.
Tato (jest silny,
ostatnie miejsce będzie dla niego akurat)
Nie trać czasu. Nie trać czasu! - powtarzam sobie w myślach. Od razu wyruszam w
kierunku mojego pierwszego celu - na ratunek małej Cassy. Przy okazji
przypominam sobie, że przecież muszę zostawić tutaj na jakiś czas Sophie
(próbuję z resztą ten czas oszacować, ale zależy on od wielu zmiennych
czynników, więc nie jest to proste). Jedyne, co przychodzi mi teraz do głowy,
to w jakiś sposób przekonać ją, że jakoś z tego wyjdzie. Myśli - to jest to.
Tylko czy się uda…
Jak
najbardziej skupiam się na tym jednym zadaniu. Staram się wmówić sobie, że moje
myśli udają się prosto do niej. Zamykam oczy, by było mi trochę łatwiej,
jednakże nadal biegnę.
Jeżeli jakimś sposobem to słyszysz, Soph, to wiedz, że
musisz być silna jeszcze tylko przez chwilkę. Zaraz wracam, żeby cię uratować,
ty w tym czasie masz wykonać tylko jedno zadanie. Bądź silna.
*****
Ze
swojego obecnego położenia wreszcie dostrzegam jakieś cienie. Jest już o wiele
ciemniej niż wtedy, gdy opuszczałem dom, więc nie widać ich jakoś bardzo
dobrze, ale wciąż można je dostrzec. Trzy - dwa długie i jeden króciutki. To
oni, nie mam już wątpliwości.
Ostrożnie
wyglądam za róg. Zauważam dwóch mężczyzn stojących z założonymi rękoma, a za
nimi… Tak, to wystraszona Cass. Siedzi na jakiejś skrzyni, mam wielką nadzieję,
że nic jej nie jest. Chyba nie ma sensu się do nich zakradać, co by to
zmieniło? Ale znam lepszy sposób, który powinien się sprawdzić.
Podbiegam
do nich jak najszybciej potrafię i od razu atakuję pierwszego, jakby
wyrośniętego mężczyznę. Drugi odsuwa się, krzyczy „Co jest?!”. Mój obecny przeciwnik
leży już na ziemi nieprzytomny. Ten, co się wycofał, patrzy na to
zaniepokojony. Wydaje mi się, że chce coś powiedzieć, ale mu na to nie
pozwalam. Jednym kopnięciem zmuszam go do położenia się na ziemi. Zasłania
głowę rękami.
-
Nie zabijaj mnie, błagam! - udaje mu się wykrztusić. - Zmusili nas do tego!
Patrzę
na Cassidy, która właśnie wstaje i do mnie podbiega. Przytula się do moich nóg,
a ja zaczynam głaskać ją po głowie.
-
Kto was zmusił? - pytam szorstko.
-
O-on! Był okropny! - sapie. - Powiedział, że zabije całą moją rodzinę, jak coś
zepsuję!
-
No już, uspokój się. Wszystko będzie dobrze - mówię bez przekonania.
-
A-a co z moją rodziną? Co, jak kogoś porwie?! - przeciąga.
-
Spokojnie, nie pozwolę mu na to - odpieram, łapię Cass za rękę i odchodzę w
kierunku, z którego przyszedłem.
Pytam
dziewczynkę, czy wszystko w porządku.
-
Pewnie, Phi - odpowiada z uśmiechem. - Ten pan, z którym rozmawiałeś, nic mi
nie chciał zrobić - tłumaczy. - Tylko ten drugi - dodaje szeptem. - To, co z
nim zrobiłeś, było fajne.
-
To nie było fajne, Cass. Zrobiłem to tylko po to, żeby cię chronić - mówię,
patrząc jej w oczy.
-
Wiem, wiem… - Zastanawia się chwilę. - Ale to i tak było fajne.
*****
Po
(bardzo szybkim) zaprowadzeniu Cassie na policję, gdzie kazałem jakiemuś
policjantowi jej popilnować, na co ze zdziwieniem pokiwał głową (na szczęście
nie zaprotestował, chyba nie dałem mu na to czasu), od razu zajmuję się
kolejnymi ludźmi.
Mamę
odbieram bez większego problemu, jej strażnicy nie ośmielają się mi
przeszkodzić. Ją również zaprowadzam na policję, do Cass. Następnie przechodzę
do Johna. Nieprzytomny leży na ziemi, przy nim stoi dwóch zirytowanych
mężczyzn.
-
Co się tu stało? - pytam ostro.
-
No stawiał się! - odpowiada jeden z nich. - Ten koleś powiedział, że mamy go
powstrzymać i nie pozwolić mu się stąd ruszyć, dopóki nie przyjdzie…
-
Dopóki ja nie przyjdę - przerywam mu.
Podnoszę
bezwładnego chłopaka z ziemi. Na koniec zwracam się do zdezorientowanych
pilnujących.
-
Idźcie do domów, zaraz będzie po wszystkim.
Zabieram
Johna do szpitala, potem zaczynam podążać w następnym kierunku wyznaczonym przez
urządzenie. Wreszcie dochodzę do mamy Sophie. Przerażona siedzi na trawie,
zerkając co chwilę w stronę bacznie obserwujących jej ludzi.
-
Gdzie jest Sophie?! - wykrzykuje od razu po zauważeniu mnie.
-
Spokojnie, proszę pani, nie musi się pani o nią martwić. Zabiorę panią teraz do
szpitala, a potem szybko po nią polecę, dobrze?
-
A jak się jej coś w międzyczasie stanie…? - pyta nieśmiało.
-
Nic się jej nie stanie, dopilnuję tego.
Strażnicy
pozwalają nam odejść, więc biorę na ręce roztrzęsioną, płaczącą i zdziwioną
zarazem panią Smith, by zanieść ją do szpitala.
-
Niech pani tutaj zostanie, ci ludzie się panią zajmą, a ja w tym czasie zadbam
o bezpieczeństwo pani córki - mówię i znikam sprzed jej oczu.
Została
mi już ostatnia osoba oprócz Soph do uratowania. Najgorsze jest jednak to, że
nie mam pojęcia, ile czasu już minęło, ale robi się coraz ciemniej. Naprawdę
boję się, że mogę nie zdążyć, że Sylour może zrobić jej coś… Strasznego…
Ale
stop, rozmyślanie o tym nie pomoże, prawda? Zabieram się do pracy, by móc jak
najszybciej się do niej dostać. Idę do taty.
Zastaję
go w kolejnym mrocznym zakątku mojego miasta, o którego istnieniu nie miałem
pojęcia aż do tej pory. Ktoś leży na ziemi, obok niego jest niemała kałuża krwi…
James!
Podbiegam
do jednego z „ochroniarzy”. Zadaję mu porządny cios w szczękę, po czym kopię go
w brzuch. Czemu mu to zrobili?!
-
Chcesz się bawić, śmieszny chłopczyku? - chichocze drugi. - Zoobacz, mam nóóż!
- krzyczy radośnie, przeciągając samogłoski.
Chory
psychicznie? Dlaczego Sylour go wybrał? Przecież to chyba nie jest najlepsza
osoba do strzeżenia żywych osób… Cóż, a może wybór był przypadkowy…?
Na
początku zastanawiam się, czy nie wystarczyłoby z nim w jakiś sposób
porozmawiać, jednak stwierdzam, że to zbyt czasochłonne. Wytrącam mu z ręki nóż,
następnie powalam go na ziemię.
Wygląda
na to, że mam ich już z głowy, więc podchodzę do taty. Powoli podnosi się z
ziemi.
-
Czekaj, nie podnoś się! - rozkazuję. - Wezmę cię do szpitala, tam się tobą
zajmą.
-
N-nie masz czasu, Avi - szepcze. - Zadzwoń po… - robi przerwę na wzięcie oddechu.
- Po karetkę. Poradzę sobie, ty idź po Sophie - mówi. - Nie ma czasu -
powtarza. - Śpiesz się!
Nie
chcę go tutaj zostawiać samego, ale chyba nie mam innego wyboru. Zdenerwowany
dzwonię na pogotowie. Dalej, niestety, odbiegam.
Nie
mam czasu.
Ale
zdążę. I ją uratuję.
Bądź silna, Sophie, naprawdę. Bądź silna.
*****************
Po dość długiej przerwie (niestety - wcześniej szkoła, teraz wakacje bez internetu) - oto i nowy rozdział :) Dziękuję za wszystkie dotychczasowe komentarze i proszę o następne, to wielka motywacja :3
Do napisania! (Tym razem będę szybciej, naprawdę :P)
DZIĘKUJĘ, ŻE WCIĄŻ TU JESTEŚCIE ^-^